Wszystkim czytelnikom tego bloga życzę
Wesołych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy.
W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy byłem, a właściwie wciąż jestem ciągle bardzo zajęty. Powody tej „zajętości” opisywałem tu nieraz, zwłaszcza w ostatnich corocznych podsumowaniach roku.
Właściwie od stycznia 2015 roku, kiedy to moja mama zachorowała i zaczęła wymagać mojej opieki wciąż jestem zajęty. Ponad dwa lata mój czas wolny dzieliłem między moim domem, a domem mojej mamy, a po jej śmierci miałem mnóstwo zajęć związanych z porządkowaniem spraw rodzinnych i załatwianiem różnych życiowych spraw związanych z jej odejściem. A że są to sprawy ważne (można rzec o znaczeniu strategicznym). Nie bardzo mam więc głowę i czas dla modelików, a zwłaszcza na pisanie bloga.
Na to wszystko nałożyło się dorastanie mojego dziecka, które też wiąże się z koniecznością załatwiania różnych spraw i rozwiązywania różnego rodzaju problemów.
Jesienią ubiegłego roku, po uporaniu się z częścią spraw ważnych życiowo, zaczęły się sprawy związane z moją córką. Gdzieś na przełomie września i października, córka oświadczyła, że zamierza się wynieść i zamieszkać z koleżanką w centrum miasta. Nie chciałem się na to zgodzić, bo plany mieliśmy zgoła inne, ale cóż. Na przełomie listopada i grudnia zachorowała moja teściowa. Trochę korzystając z zamieszania i tego, że żona bardzo przeżywała chorobę swojej mamy, córka dopięła swego i wyprowadziła się do koleżanki. Trzeba jej było oczywiście pomóc się trochę urządzić, to i owo kupić i zawieść do jej nowego tymczasowego lokum.
Poza tym córka już od dłuższego czasu miała zamiar wyjechać na pół roku na studia za granicą w ramach programu Erasmus. Pierwotnie miała jechać na studia w ramach Erasmusa na jesieni, a przez ten czas nauczyć się języka. Jej wybór padł na Uniwersytet Sztuk w Berlinie. Jednak na przełomie grudnia i stycznia córka trochę spanikowała i uznała, że na jesieni będzie sporo chętnych i może się na wyjazd nie załapać, więc złożyła papiery na semestr letni i jako jedyna chętna zakwalifikowała się.
Od początku lutego zaczęły się więc gorączkowe przygotowania do jej wyjazdu. Co prawda zajęcia zaczęły się dopiero w tym tygodniu (a więc na początku kwietnia) ale trzeba było załatwić zakwaterowanie. Córka dostała przydział do akademika w centrum Berlina, ale trzeba było zapłacić kaucję i wynająć akademik na pół roku (już od początku marca). A skoro i tak trzeba za akademik płacić, to ustaliliśmy, że córka w trakcie marcowego pobytu w Berlinie, tam pójdzie na kurs niemieckiego. (Co zresztą wydawało się bardziej efektywne i o dziwo mniej kosztowne niż w Warszawie)
Dla mnie zaczął się dość gorący okres, bo córka nie zna języka na tyle dobrze, aby załatwiać różne związane z wyjazdem formalności , więc to ja dzwoniłem na uczelnię w Berlinie, do firmy zajmującej się wynajmem pokoi dla studentów i do samego akademika. Z braku konta walutowego, 500 Euro kaucji przelała na wskazane w dokumentach wyjazdowych konto moja siostra z Francji (trzeba jej będzie tę kwotę jeszcze zwrócić), Później zaczęły się dość gorączkowe poszukiwania niezbyt drogiej szkoły językowej, miesięcznego kursu w dogodnym terminie i na właściwym poziomie (B1.2). I ten temat też pilotowałem ja (dzwoniłem, pisałem maile itd.)
W końcu 4 marca wstaliśmy o 5 nad ranem i odwieźliśmy córkę na dworzec. Wraz jej wyjazdem nie zakończyły się automatycznie wszystkie przygotowania. Po „wylądowaniu” córki w Berlinie, „zdalnie” załatwiałem kurs niemieckiego. Było z tym trochę przygód i gorączkowych telefonów, bo w szkoła publiczna (oddalona od akademika 15 minut piechotą) córce nie bardzo przypadła do gustu. W szkole prywatnej przy Aleksanderplatz ktoś w ostatnim momencie zarezerwował ostatnie wolne miejsce i w końcu córka poszła na kurs do szkoły, którą znalazłem w Internecie jako pierwszą.
Trzy dni po wyjeździe córki pojechała do niej na kilka dni koleżanka. Trzeba więc było przygotować „paczkę” z ubraniami i innymi drobiazgami, których Agnieszka nie dała rady zabrać. A klika tygodni później ta sama koleżanka znów pojechała w odwiedziny do Berlina i znów musieliśmy wstać o 5 nad ranem i jechać na dworzec, bo koleżanka zabierała w podróż ukochany rower mojej córki:
Damską wyścigówkę Peugeot Saint Tropez (model 1987) kupioną latem ubiegłego roku na OLX.
Rower oczywiście trzeba było przygotować, przejrzeć i przesmarować linki, kupić nową pompkę i nowy zamek (a właściwie łańcuch zabezpieczający przed kradzieżą). Na wymianę przedniej szytki niestety zabrakło już czasu, więc napuściłem do niej profilaktycznie 25 ml mleczka uszczelniającego, bo stare chyba wyschło, ale skoro zalana mleczkiem szytka przez ostatnie pół roku trzymała ciśnienie, więc i tym razem chyba „da radę”.
Tydzień po wyjeździe córki wreszcie złapałem „chwilę oddechu” i wybrałem się na giełdę, która odbyła się w siedzibie Automobilklubu Polski na warszawskim Bemowie 10 marca. Na samym początku zakupiłem 4 gablotki do modeli (po 5 zł sztuka, których do tej pory nie zagospodarowałem). Później zacząłem jak zwykle oglądać wystawiony towar. Giełda była duża, jednak tym razem nic nie przykuło mojej szczególnej uwagi. Dopiero pod koniec, kiedy wystawiający zaczęli się pakować, na stoisku pewnego Czecha, który ostatnio przyjeżdża na giełdę dość regularnie, a od którego kupiłem gablotki, wygrzebałem jeden modelik i kupiłem go.
Polski Fiat 125p rally z serii Kultowe Auta PRL kiedy się ukazał, nie wzbudził mojego entuzjazmu i do gustu mi nie przypadł . ( Było to dobrych kilka lat temu – nie pamiętam nawet kiedy) Modelik wyszedł jako wydanie specjalne, był więc droższy niż „standardowe” modele z serii. Kosztował już chyba 36 zł, a że miał kilka merytorycznych wad odpuściłem go sobie.
Jakiś rok temu właśnie na giełdzie zobaczyłem modelik , zrewaloryzowany nieco przez jednego z kolekcjonerów i ten spodobał mi się. Zacząłem więc rozważać jego „okazyjny zakup” i wykonanie poprawek jakie wtedy zauważyłem. Na Allegro jednak modelik wraz z przesyłką wychodził ok 40 zł, myślałem więc dalej. Rozważałem nawet wysłanie mojej córki do oddalonej od jej akademika o ok 3 km Classic Remise Berlin, gdzie jest stoisko sklepu ck-modelcars.de , (w którym modelik kosztuje 6,95 Euro, a z którego prawdopodobnie pochodzi spora część wystawianego na Allegro asortymentu) Zamiar ten jednak porzuciłem, bo na ostatniej giełdzie Czech sprzedał rajdowego fiata za 20 zł.
Na zdjęciach (ze wspomnianego powyżej sklepu) prezentuje się bardzo fajnie, ale jak już napisałem modelik posiada kilka dość jednak istotnych wad i jak w lustrze odbija się w nim bardzo słaba konsultacja merytoryczna modeli, które w serii się ukazały.
Pierwszą, której niestety poprawić się w prosty sposób nie da jest biegnący wzdłuż nadwozia niebieski pas (charakterystyczny dla rajdowych samochodów Polski Fiat 125p, które w latach 1971-1973 startowały w Rajdzie Monte Carlo). Pas powinien być poziomy, a niestety w modeliku z tyłu opada w dół. Wg mnie jest to spowodowane technologią malowania pasa. Musiał się oz zmieścić z odpowiednim odstępem z przodu nad wargą przedniego błotnika, a dalej pod wystającymi z nadwozia klamkami. (Nie wiedzieć jednak czemu, w modelikach Daffi, dostępnych powszechnie na stacjach benzynowych, a będących de facto „podróbkami” Kultowych Aut PRL pas udało się namalować poziomo).
Kolejna wadą jest to, że modeli przedstawia fiata 125p z lat 1968-1972, a skoro tak, to najlepiej byłoby gdyby miał numer startowy #52. To właśnie Polski Fiat 125p z numerem #52 i załogą Robert Mucha, Lech Jaworowicz odniósł największy sukces w historii startów polskich fiatów w tymże rajdzie Monte Carlo 1972 zajmując w klasyfikacji generalnej 24 miejsce. Polski Fiat 125p z numerem 41 (takim jak modelik) i załogą Robert Mucha, Ryszard Żyszkowski rok później (w 1973 roku) też odnieśli sukces zajmując w klasyfikacji generalnej 35 miejsce. Jednak samochód z 1973 roku był to model „przejściowy” MR ’73 z czarną plastikową atrapą i kasetowymi klamkami (co akurat w modeliku się nie zgadza)
Ponadto w modeliku zastosowano zderzak przedni wraz z imitacjami halogenów rodem z innego (wcześniejszego) „kultowego wydania specjalnego” – milicyjnego modelika fiata 125p (opisywanego zresztą na tym blogu) W tamtym modeliku okrągłe dodane na zderzaku elementy „robiły” za imitację klaksonów, w tym za halogeny. Rozumiem „cięcie kosztów ” , unifikacja elementów , ale może bez przesady. Ponadto chyba również nie najlepiej wyglądające koła też pochodzą ze wspomnianego modelika (z tą różnicą, że ich środek nie został pomalowany na czarno, a cała felga jest srebrna)
Tyle o wadach. Jednak chyba w ujęciu ogólnym przeważają zalety. Główną jest to, że modeli rajdowej wersji się w serii ukazał, jest fajnie pomalowany i jest dzięki temu dobrą bazą do drobnych przeróbek, które po jego zakupie pojąłem.
Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było rozebranie modelika. Jest z tym trochę kłopotu, bo w modeliku fiata tylna śrubka mocująca podwozie do nadwozia jest ukryta pod imitacją zbiornika paliwa.
Temat niby dobrze mi znany, bo przecież każdy z opisanych na tym blogu 5 modeli fiata 125p był rozbierany, jednak tym razem nastręczył trochę kłopotów. Aby dostać się do śrubki trzeba imitację zbiornika wyciągnąć z podwozia. Jest ona mocowana na dwóch cieniutkich bolcach i zawsze był z tym problem. Tym razem nie udało się jak w poprzednich modelikach zachować przynajmniej jeden bolec nieuszkodzony. Urwały się oba. Tylko jeden udało się później wyjąć z podwozia i przykleić do imitacji zbiornika. Drugi przy próbie wypchnięcia zniszczył się.
Tak więc teraz imitacja zbiornika trzyma się tylko na jednym bolcu (co jest trochę ryzykowne, zwłaszcza że ów bolec jest przyklejany)
Po rozkręceniu modelika przyszedł czas na poprawki tylnego pasa.
Kiedy na giełdzie wybierałem jeden z pośród kilku leżących w pudle modelików, giełda się kończyła i nie bardzo miałem czas na dokładne oględziny (zwłaszcza ze modelik był zapakowany w blister, przez który nie zawsze da się zauważyć wszystkie drobne czasem wady). Są to przeważnie wady montażowe, które tak naprawdę ujawniają się dopiero po otwarciu blistra i wyciągnięciu z niego modelika na światło dzienne.
I tak w modeliku, który kupiłem pas tyłu (tak jak w pierwszym opisywanym tu 10 lat temu modeliku fiata 125p ) został wykonany jako osobny element. Wiąże się to z tym, że między nim a pozostała częścią nadwozia widoczne są małe co prawda, ale widoczne jednak szpary. O ile szpara między klapą a pasem tyłu specjalnie nie razi, o tyle szpary na krawędziach błotników są niezbyt estetycznym „dodatkiem” bo są w miejscach w których w prawdziwym samochodzie jest gładka powierzchnia.
W moim „starym”, pierwszym wspomnianym tutaj kremowym modeliku, po kilku latach udało się tę wadę wyeliminować:
Szpary miedzy pasem , a błotnikiem zakleiłem w nim klejem distal, który ma niemal ten sam kolor co nadwozie autka.
W modeliku rajdowego fiata w to miejsce trzeba będzie chyba napuścić trochę żółtej farby i zalać nią szczelinę. (Robiłem kiedyś taką operację w modeliku ferrari, ale jest ona pracochłonna i nie zawsze daje w 100% pożądany efekt). Tym razem poprzestałem więc na wymontowaniu i dokładnym dopasowaniu pasa tyłu do reszty nadwozia. Ponadto w modeliku rajdowym lampy tylne zostały niestety gorzej wykonane niż w pokazanym powyżej , prawdopodobnie dlatego, że modelik ukazał się już klika lat później niż „cywilny” i formy w których zostały odlane zwyczajnie trochę się zużyły. Efektem ubocznym tego zużycia było też to, że lampy nie zostały właściwie zamontowane. Prawą zostawiłem jak była, ale lewą musiałem „wyrwać” z pasa tyłu, oczyścić z resztek kleju wnękę w pasie w którą wchodzi i przykleić w końcu jeszcze raz. Porównując zdjęcie tyłu „starego”, pierwszego modelika (powyżej) i „rajdówki” (na końcu wpisu) widać, że moja teoria o zużyciu form jest raczej uzasadniona.
Kiedy zakończyłem poprawki tyłu, modelik odstawiłam na tydzień do witryny, a w międzyczasie zacząłem szukać zdjęć oryginału i trafiłem na zdjęcia modelików różnych wersji rajdowych fiatów 125p wykonany w pracowni znanego mi z giełd kolegi Trackera. Zauważyłem , że jeden z modeli ma wymienione koła na takie jakie miały oryginalne fiaty startujące w rajdach Monte Carlo. Postanowiłem więc zrobić dokładnie to samo. Z witryny wyciągnąłem kupionego na przeróbkę kilka lat temu na giełdzie „zapasowego” poloneza trucka. Posłużył mi za „dawcę” kół.
Od tego momentu modelik wreszcie zaczął mi się podobać. Idąc za ciosem, wymontowałem też przedni zderzak, oderwałem z niego nieszczęsne „przeszczepione” z milicyjnego fiata imitacje halogenów i schowałem je do pudełeczka z drobnymi „częściami zamiennymi” wymontowanymi z innych przerabianych modeli.
Modelik znów trafił na dwa tygodnie do witryny i dopiero w ubiegły piątek zabrałem się z dorabianie nowych imitacji halogenów. W międzyczasie poszukałem w Internecie kliku zdjęć rajdowych oryginałów. Postanowiłem „uprościć” sobie nieco życie i dorobić imitację halogenów w białych osłonach jakie stosowane są w lampach rajdowych aut (w trakcie jazd „za dnia” kiedy nie ma potrzeby włączania dodatkowych świateł.
Mniej więcej widziałem co chcę zrobić, potrzebowałem jednak odpowiedniego materiału.
Dawno, dawno temu, jeszcze w latach 80-tych kiedy pracowałem w RFN, nawet tam nie było takiego „zalewu” i dostępności modeli jak dziś. Z uwagi na to, że modele metalowe były dość drogie i nie zawsze najlepiej wykonane, kupowałem plastikowe zestawy do sklejania firmy Heller. Modele takie były jak na tamte czasy bardzo dobrze odwzorowane, a przy tym często ponad dwukrotnie tańsze od modeli metalowych. Poza tym często były to jedyne modele określonych samochodów, jakie były w ogóle dostępne.
Po ich sklejeniu i pomalowaniu nie wyrzucałem jednak ani pudełek, ani ramek ( da facto wyprasek kanałów wlewowych doprowadzających plastik w trakcie wtryskiwania go do formy do właściwych elementów modeli). Owe ramki traktowałem jako materiał do dorabiania różnych elementów modeli (w trakcie czy to napraw czy też przeróbek)
Kiedy pojąłem decyzję o przeróbce, zacząłem zastanawiać się jakiego materiału użyć. Wiedziałem, że powinien być to biały plastik, ale nie nie miałem pomysłu jaki. Opisywany tutaj nieraz, a stosowany zazwyczaj prze ze mnie do dorabiania drobnych elementów plastik z pokrywek po lodach z „Zielonej Budki”, nie bardzo się do użycia nadawał, bo potrzebowałem elementów o średnicy ok. 4,5 mm i grubości 2,5 mm. Plastik z pokrywek ma zaś grubość max. 1 mm, trzeba by więc było „halogeny” kleić z dwóch warstw. Wyciągnąłem wiec z mojej modelarskiej szuflady pudełko w którym znalazłem białą ramkę po sklejonym dawno temu modeliku firmy Heller. Na ramce były z dwóch stron „czopy” o średnicy ok 4,5 mm i wysokości 8 mm. (oznaczone na zdjęciu powyżej strzałką) . Są to de facto „magazyny” materiału wykorzystywane w trakcie wtrysku plastiku do ramki. To z nich odciąłem nożykiem piłką dwa okrągłe pierścienie z których później wykonałem halogeny. Niestety w trakcie piłowania okazało się że w „czopie” jest w środku dziura. Jest to normalne, bo w trakcie wtryskiwania plastiku do ramek, które de facto są niczym innym jak kanałami wlewowymi w formie wtryskowej służącej do wykonania odlewu elementów modelika do sklejania, w ramkach spotyka się zatopione w plastiku pęcherzyki powietrza. Jest to wada tego materiału, ale cóż tak jest.
Po wcięciu „pierścieni”, dziury w środku (po pęcherzykach powietrza) rozwierciłem wiertłem 1,5 mm. „Pierścienie” nabiłem na wykałaczkę i pilnikiem wypiłowałem kulisty kształt tylnej ścianki halogenów.
Z innej części ramki odciąłem kawałek pręcika o długości kilkunastu milimetrów, wsadziłem do pokazanego tu starego ołówka automatycznego i w tak obsadzonym pręciku na jego końcówce wypiłowałem kawałek pręcika o średnicy ok 1,5 mm który posłużył do zaślepienia otworów w pierścieniach imitujących halogeny. Następnie wkleiłem opiłowane końcówki pręcika we wcześniej wykonane pierścienie.
Halogen był prawie gotowy, ale trzeba go było jakoś zamocować do zderzaka.
Nie od razu miałem na to pomysł. W końcu postanowiłem obsadzić halogeny w zderzaku metodą „na sztyft” jaką wielokrotnie stosowałem przy obsadzaniu w karoseriach modelików dorabiane lusterka.
W narożach zewnętrznych wnęk w zderzaku (służących do mocowania wymontowanych wcześniej poprzednich , fabrycznych imitacji halogenów) nawierciłem wiertlem 0.8 mm otworki. tym samym wiertłem wywierciłem też otworki w imitacjach nowych, dorobionych halogenów. W otworki w halogenach wkleiłem klejem cyjanoakrylowym typu żel pręciki z drucika aluminiowego. Następnie dociąłem wystające z halogenów druciki na odpowiednią długość, po czym wkleiłem tak przygotowane halogeny w otworki w zderzaku.
Każdorazowo w trakcie wklejania, do trzymania halogenów wykorzystywałem wystające z nich białe pręty z przodu używając do całej operacji ołówka automatycznego.
Dopiero po wklejeniu i ustawieniu halogenów odcinałem wystające z nich pręciki służące do ich trzymania w trakcie całej operacji.
Wybór plastiku-odpadu po starych modelikach Heller okazał się jak najbardziej słuszny. W trakcie odcinania prętów do trzymania okazało się, że nie da się tego zrobić żyletką chociaż do przecięcia było tylko 1,5 mm, a znów musiałem użyć nożyka piłki. Plastik modelarski (bo z takim mamy w tym wypadku do czynienia) jest twardy, ale zwykły klej modelarski do polistyreny świetnie go rozpuszcza tworząc bardzo trwałe połączenia. Dzięki temu, że plastik jest twardy, świetnie się go obrabia (np. pilnikiem) .
Dlatego po sklejeniu modeli Heller (kilkadziesiąt lat temu) nie wyrzuciłem ramek po nich do śmieci.
Modelik po przeróbce i poprawkach wygląda teraz tak:
Pierwotnie miałem zamiar dorobić jeszcze dwa takie same halogeny i zamocować je w miejscach brakujących w przednim zderzaku kłów. Niestety na razie nie mam na to czasu i na razie modelik zostanie taki jaki jest.
Miałem też zamiar wykorzystać jeszcze jedną pozostałość po modelikach Heller. Kiedy ze starych pudełek wyciągałem plastikowe ramki, byłem przekonany, że w pudełkach oprócz ramek i instrukcji montażu znajdę też stare arkusze z kalkomaniami. Kilka modelików zostało wykonanych jako „cywilne” , a przecież zestawy do ich montażu były przeznaczone do wykonania wersji rajdowych.
Niestety w pudełkach kalkomanii nie znalazłem. Prawdopodobnie schowałem je gdzieś indziej. Cóż na razie nie będę ich szukał choć bardzo by się przydały. Były to kalkomanie między innymi z numerami bocznymi „52” i czerwoną tablicą z rajdu Monte Carlo z tym samym numerem. Cóż, niestety po kilkudziesięciu latach trudno jest przypomnieć sobie gdzie kalkomanie się schowało.
W ubiegła niedzielę była piękna pogoda, więc wybraliśmy się z żoną na wycieczkę rowerową na Saską Kępę. W jej trakcie odwiedziliśmy chrześnicę żony, która tam teraz mieszka.
Żona pojechała kremowym rowerem miejskim Sprick, który 4 lata temu kupiliśmy córce na urodziny (wtedy taki chciała mieć). Rower ten (pokazałem go we wpisie 264.) jest duży i ciężki, ale jest wygodny i świetnie się nim jeździ bo ma amortyzatory w przednim widelcu i 7-biegową przerzutkę Shimano w piaście tylnej.
Ja pojechałem kolejnym „zabytkiem” z naszej rowerowej stajni:
Polski rower Romet Trekking, kupiony w 1995 roku dla mojej żony wciąż nam służy. Teraz jest to właściwie mój rower. Choć wygląda bardzo dobrze, zachował się w oryginale, jest z nim już trochę problemów, bo ma za sobą już kilka dobrych jeśli nie kilkanaście tysięcy kilometrów, Poza tym czas robi swoje.
W trakcie powrotu z Saskiej Kempy wstąpiliśmy na chwilę się do czynnego również w „niehandlowe niedziele” marketu Biedronka, przy dworcu Warszawa Wschodnia, kupić „coś na obiad”. Nieopodal wyjścia wśród zaparkowanych tam aut dostrzegłem dano nie widziany „zabytek”:
Kiedy zrobiłem pierwsze zdjęcie, do auta podeszła dwójka młodych ludzi aby wsiąść do auta i odjechać.
Chwilkę z nimi pogadałem i dzięki tej pogawędce udało mi się zrobić jeszcze jedno ciekawe zdjęcie:
pozdrawiam
P.S.
16 kwietnia 2019
Zabawy ciąg dalszy
Jako odpad z dorabiania a właściwie wycinania pokazanych tu halogenów został mi maleńki „pierścień” o średnicy 4,5 mm i grubości 2 mm. W piątek przed weekendem usiadłem i pomyślałem: A może się jeszcze przyda. Postanowiłem dorobić jeszcze 2 dodatkowe halogeny i wykorzystać do tego ów „odpad.
Opiłowałem go z jednej strony po czym wyciągnąłem z mojej modelarskiej szuflady pudełko, z którego wyjąłem używaną do wykonania poprzednich halogenów ramkę i nożykiem piłką odciąłem z drugiego „czopa” mały okrągły kawałek.
W starym ołówku automatycznym pozostał też kawałek białego pręcika z dorabiania zamontowanych już do modelika lamp.
Dalej postępowałem w opisany powyżej sposób .
Kiedy w czaszach imitacji halogenów wykonałem maleńkie otworki do obsadzenia halogenów na drucikach, nożykiem piłą odciąłem imitację halogenów od pręcika obsadzonego w ołówku.
W zderzak, od spodu nawierciłem dwa otworki o średnicy 0,8 mm i wsadziłem w nie przygotowane wcześniej druciki.
Druciki zagiąłem na zderzaku, po czym dociąłem na odpowiednią długość. Na te druciki nasadziłem dorobione wcześniej halogeny. Byłem zadowolony, ale rewelacji nie było. Ot po prostu dwa dodatkowe halogeny.
Wczoraj już po obejrzeniu transmisji z pożaru katedry Notre Dam, a właściwie w trakcie transmisji w Internecie, kiedy było jasne, że konstrukcja jednak nie runęła i sytuacja wyglądała na opanowaną, wydrukowałem naklejki.
Przygotowałem je na podstawie zdjęć oryginalnego samochodu.
Naklejki wydrukowałem na arkuszu A4 z naklejkami „adresowymi” (stosowanymi w biurach do przygotowywania tradycyjnej, listowej korespondencji.
Teraz modelik wygląda tak :
Teraz modelik przypomina auto załogi Robert Mucha, Lech Jaworowicz, które odniosło największy sukces w historii startów polskich fiatów w rajdzie Monte Carlo 1972, zajmując w klasyfikacji generalnej 24 miejsce.
Mała rzecz, a cieszy. Teraz niemal codziennie wyciągam modelik z gablotki, ustawiam na ławie lub obok komputera i oglądam go sobie. Muszę przyznać, że dawno żaden modelik nie sprawił mi takiej frajdy, jak ten kupiony okazyjnie, za całe 20 złotych.